My zdecydowaliśmy się na opcję wyjazdu dwudniowego z noclegiem w 5* hotelu
Sarova Salt Lick, wizytą w dwóch parkach:
Tsavo East i Taita Hills i angielskojęzycznym przewodnikiem. Zapłaciliśmy około 280$ za osobę. Dużo, ale naprawdę warto. Wyjazd był organizowany przez firmę
Tropical Adventures. Jest to firma prowadzona przez małżeństwo – Polkę i Kenijczyka. Nie mamy do nich żadnych zastrzeżeń, więc polecamy.

Safari w praktyce
Parę minut przed piątą rano pod nasz hotel przyjechał jeep. Zamieniliśmy parę słów z naszym kierowcą – Jayem i ruszyliśmy w podróż. Jay zdradził nam, że jeździ na safari z turystami od ponad piętnastu lat. Zasypaliśmy go pytaniami, jakie zwierzęta zobaczymy. Kiedy nasz kierowca powiedział nam, że istnieje szansa, że żadnych – bo to wszystko jest kwestią szczęścia, miny nam trochę zrzedły. To nie zoo, zwierzęta żyją własnym rytmem i aby je dostrzec muszą być w zasięgu wzroku od drogi. Nie straciliśmy jednak nadziei.
Pierwszą atrakcją był dla nas przejazd przez budzącą się do życia Mombasę. To drugie co do wielkości miasto Kenii, zamieszkuje je około miliona mieszkańców. Tuż przed godziną szóstą rano ulicę tętniły już życiem. To co nas nieprzyjemnie zaskoczyło to to, że w wielu miejscach paliły się ogniska śmieci, a wokół unosił się straszny smród. Jadąc z Diani do Tsavo czeka was przeprawa promowa. Usługa jest bezpłatna dla ludzi, ale pobierana jest opłata za transfer pojazdów. Podobno każdego dnia korzysta z niej ponad 300 tysięcy ludzi. Nie mamy żadnych zdjęć, ponieważ w okolicach portu i na promie obowiązuje całkowity zakaz fotografowania. Jest to jeden z podjętych przez kenijski rząd środków, który ma służyć przeciwdziałaniu atakom terrorystycznym.
Jedną z głównych atrakcji Mombasy jest pomnik przypominający kość słoniową. Pomnik został zbudowany z okazji wizyty królowej Elżbiety w 1952 roku. Ten wątek pojawia się w serialu The Crown.


Po przekroczeniu rzeki kierujemy się na autostradę. Jest to główna droga w Kenii, łączy Mombasę i stolicę – Nairobi. To droga jednopasmowa, a ruch jest naprawdę duży, ponieważ mkną nią ciężarówki przewożące towary z i do głównego portu. Bardzo ciężko kogokolwiek wyprzedzić, więc pokonywanie dystansu zaledwie dwustu kilometrów trwa kilka godzin. Wzdłuż trasy widzieliśmy wiele idących poboczem dzieci ubranych w mundurki szkolne. Zastanawiam się ile kilometrów przemierzają każdego dnia. Kolejnym widokiem, który chwyta za serce są kobiety zmierzające do studni, które niosą na głowach baniaki z wodą.

Po około 4 godzinach drogi zatrzymaliśmy się na krótki postój w miejscu, gdzie można było kupić coś do jedzenia albo pamiątki. Dzień przed wyjazdem zgłosiliśmy w naszym hotelu, ze wyjeżdżamy na safari. Przygotowano dla nas bezpłatne lunch boxy. Kiedy je otworzyliśmy, byliśmy mocno zdziwieni ich zawartością (jajko na twardo, pieczona nóżka z kurczaka, kanapka z pomidorem, babka i banan), ale uwierzcie, że zjedliśmy je z ogromnym apetytem.

Do bram parku dzieliło nas już tylko kilkanaście kilometrów. Kiedy dotarliśmy na miejsce nasz kierowca poszedł zapłacić za wjazd, zostaliśmy przeliczeni i poinformowani o panujących w parku zasadach. Rozpoczęła się nasza przygoda :)
Park narodowy Tsavo to największy obszar chroniony w Kenii. W parkach jeździ się po wyznaczonych trasach. Obowiązuje bezwzględny zakaz wychodzenia z auta. Mogliśmy zatrzymywać się i ruszać kiedy tylko nam się podobało – ustaliliśmy z Jayem, że krzyczymy “Alleluja” kiedy zrobimy już zdjęcia i wtedy on ruszy dalej. Nasz jeep miał otwierany dach, dzięki temu mogliśmy wypatrywać zwierząt na stojąco. Nawet ucieszyło nas to, że akurat tego dnia niebo było dość pochmurne, bo inaczej podróż i sama jazda po parku byłaby bardzo męcząca. Pierwsze minuty w parku były trochę stresujące. Zaopatrzeni w aparaty i lornetki wypatrywaliśmy zwierząt. Po pięciu minutach dostrzegliśmy pierwszą żyrafę. Było to niesamowite uczucie. Kilkadziesiąt metrów dalej spotkaliśmy już całą rodzinkę.



Nasze wypatrywanie zwierząt było bardzo intensywne. Wiele razy wydawało nam się, że dostrzegliśmy lwa lub innego drapieżnika, a chwilę później okazywało się, że była to gałąź albo mrowisko. Marzeniem każdego uczestnika safari jest zobaczenie zwierząt z tzw. Wielkiej Afrykańskiej Piątki, czyli lwa, słonia, bawoła, nosorożca i lamparta. Podczas naszej podróży zobaczyliśmy trzy z nich (słoń, lew, bawół), ale poza nimi widzieliśmy żyrafy, guźce, strusie, antylopy, gazele, zebry i wiele innych. Zwierzęta były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Bardzo zaskoczyła mnie ilość słoni – przez dwa dni naprawdę widzieliśmy ich około tysiąc. Jay opowiedział nam mnóstwo ciekawostek o tych zwierzętach. Słonie w Tsavo są szczególne, bo są czerwone – wynika to z tego, że aby się ochłodzić oblewają się wodą, a razem z nią nabierają w trąbę czerwone błoto. Słonie żyją w grupach, które mogą liczyć nawet siedemdziesięciu członków. Z reguły nie są agresywne – chyba, że wyczują zagrożenie.


Po kilku godzinach jazdy w parku opuściliśmy jego teren i udaliśmy się w kierunku Taita Hills Wildlife Sanctuary. To prywatny rezerwat dzikiej przyrody, który rozpościera się na terenie około 110 km2. Dookoła rozpościera się magiczny krajobraz sawanny. W Taita Hills znajduje się hotel, w którym chcieliśmy się zatrzymać. Przed wyjazdem oglądałam sporo relacji z Kenii na Instagramie i moją uwagę przykuło jedno szczególne miejsce. Był to hotel Sarova Salt Lick – luksusowy kompleks domków na palach. Przed hotelem znajduje się wodopój, który jest tłumnie odwiedzany przez przeróżne zwierzęta. Obejrzałam kilka zdjęć i wideo i byłam przekonana, że to najlepszy wybór. Po przekroczeniu bram parku udaliśmy się od razu tam, aby zjeść obiad i chwilę odpocząć. To niesamowite uczucie, kiedy siedzisz na tarasie, podziwiasz zachód słońca i widzisz zbliżające się słonie czy bawoły. Z hotelu ciągnie się podziemny tunel, którym można przejść do samego wodopoju i obserwować zwierzęta z odległości zaledwie kilku metrów z przysypanego ziemią, zakamuflowanego punktu widokowego z oknami.


Po południu czekał nas kolejny przejazd. Startujące z hotelu auta rozproszyły się w różnych kierunkach. Naszym celem było zobaczenie wreszcie upragnionych lwów. Na safari kierowcy podają sobie przez telefonicznie informację, jeśli w jakimś miejscu pojawia się rzadko spotykane zwierzę. Przejeżdżaliśmy właśnie po raz pierwszy obok majestatycznych bawołów, kiedy w pewnym momencie nasz kierowca wcisnął z całej siły na pedał gazu i pomknął w stronę wzgórza. Jeepy zaczęły wyjeżdżać z każdej możliwej drogi i wszystkie mknęły w to samo miejsce. Na szczycie góry dojrzeliśmy przez lornetkę dwie lwice!

Wisienka na torcie miała jednak nadejść kolejnego dnia. Pełni satysfakcji wróciliśmy do hotelu na pyszną kolację i bardzo szybko położyliśmy się spać. Po dniu pełnym wrażeń dopadło nas zmęczenie.

Drugiego dnia mieliśmy zbiórkę już o godzinie szóstej rano. W lobby była serwowana kawa, herbata i ciasteczka. Ranne safari jest świetnym rozwiązaniem, bo właśnie wtedy można podziwiać poranne poszukiwanie pożywienia i polowania zwierząt. Tłumy ludzi rozeszły się do swoich środków transportu. Spotkaliśmy naszego przewodnika Jaya, wsiedliśmy do jeepa i ruszyliśmy w stronę wzgórza. Naszym celem było zobaczenie lwów z bliska.
Kiedy dojechaliśmy do góry zauważyliśmy jeden busik zaparkowany i wpatrujących się w jej szczyt turystów. Na szczycie znów były dwie lwice! Po chwili zaczęły się pojawiać kolejne i tak dostrzegliśmy, aż 8 dzikich kotów. Zrobiliśmy kilka zdjęć na maksymalnym przybliżeniu i już mieliśmy odjeżdżać, kiedy nagle dwie z nich zeszły z góry i przemaszerowały jakieś dwa metry od naszego auta! Marzenie spełnione.


Co jeszcze warto wiedzieć na temat samego safari?
- Podróż z Diani do parku Tsavo East zajmuje sporo czasu i jest dość męcząca, dlatego moim zdaniem 1-dniowe safari nie ma sensu. Dojeżdżacie do parku koło południa w związku z czym szanse, że zobaczycie wtedy dużo zwierząt maleją. My najwięcej zwierząt zobaczyliśmy podczas przejazdu po obiedzie i tego o świcie.
- Jeepy nie są wyposażone w klimatyzację.
- Warto zabrać ze sobą czapkę – jeśli masz taką możliwość to przywiązaną na sznureczku, żeby nie została porwana przez wiatr. Sprawdzi się też kapelusz Indiany Jonesa. Najlepiej ubrać się w przewiewne, oddychające ubrania. Jeśli chodzi o buty – z auta i tak się nie wychodzi, więc sprawdzą się każde. Ja podróżowałam w japonkach. W parkach jest czerwona ziemia, strasznie się kurzy. Moje białe szorty nie były najlepszym wyborem.
- Absolutny must have to okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem.
- Fajnie jest mieć lornetkę – przydaje się, kiedy zwierzęta są bardzo daleko.
- W innych relacjach przeczytałam, że warto także zabrać cieplejsze ubrania bo temperatura w nocy i nad ranem jest bardzo niska. U nas było to ponad 20 stopni, więc nie skorzystaliśmy.
- All inclusive w hotelach na sawanie nie obejmuje napojów – są one płatne dodatkowo.
- Jest możliwość wykupienia dodatkowego przejazdu nocnego – płatne ok. 35$/osoba. Taki przejazd rozpoczyna się około godz. 20.30, ma się wtedy duże szanse na zobaczenie dzikich kotów np. lampartów, które rozpoczynają polowania. My z tej opcji nie skorzystaliśmy, ponieważ byliśmy bardzo zmęczeni, a następnego dnia czekała nas kolejna pobudka o świcie.
- W dobrym zwyczaju jest pozostawienie napiwku dla kierowcy-przewodnika. Jay, który był naprawdę dobrym przewodnikiem, który miał dużą wiedzę o zwierzętach, potrafił je tropić i dobrze znał parki. Z przyjemnością wręczyliśmy mu napiwek.
- Przy dobrej widoczności z parku Taita można dostrzec Kilimandżaro.


Po porannym oglądaniu lwów udaliśmy się na śniadanie i check-out do hotelu, a następnie ruszyliśmy w drogę powrotną. Ostatnią atrakcją naszej wycieczki była
wizyta w wiosce masajskiej, ale na ten temat napiszemy osobny wpis. Jeśli zastanawiasz się, czy warto jechać na wakacje do Kenii, zobacz nasz post:
Wakacje w Kenii – informacje praktyczne.
Spodobał Ci się ten post? Będzie nam bardzo miło jeśli zostawisz komentarz :)
No Comments